Becoming of a rider
.. prawdziwym pojazdem silnikowym, bo wcześniej to był tylko mały fiat na oblanym egzaminie na prawo jazdy, rower i dwa epizody na traktorze.
Pojazd kupiony, trzeba tylko go odebrać, więc następnego dnia ze świeżo wyprodukowaną tablicą rejestracyjną pod pachą, udałem się w umówione miejsce w okolicach dworca Warszawa Wschodnia. Tablica została zamontowana, a na drogę zostałem zaopatrzony w życzenia powodzenia i pół litra benzyny. Pojazd wyprowadziłem z podwórka manualnie, stanąłem w bramie i wtedy przyszło otrzeźwienie….
O cholera, przecież ja nie umiem na tym jeździć ! Owszem, widziałem jak się odpala i rusza, ale nigdy na czymś takim nie jeździłem. Poza tym zasady ruchu drogowego znam, ale tylko teoretycznie ! A to jest jakieś duże, znacznie cięższe niż rower i manewrowanie tym wcale na łatwe nie wygląda, a do tego na ulicy pętają się w kółko jakieś samochody, autobusy, rowerzyści, piesi i inne takie ruchome przeszkody….
Po jakimś kwadransie takich konstruktywnych rozważań, które biorąc pod uwagę to, że pojazd został kupiony i odebrany, były równie pożyteczne jak dywagacje o wyższości szerokości nad długością w kontekście relatywizmu kwazarów, spinu mezonów Pi i dziwności kwarków, uruchomiłem silnik i wyczekawszy na moment w którym na ulicy w zasięgu mojego wzroku nie było żadnych ruchomych zagrożeń, ruszyłem.
Po chwili okazało się, że rzeczywiście sama jazda nie jest zbyt skomplikowana, równowagę utrzymuje się tak jak na rowerze, podobnie też się skręca, ale na drodze zaczęły pojawiać się z przysłowiowego znienacka różne ruchome obiekty, które zdecydowanie mnie rozpraszały i zwyczajnie przeszkadzały. Powiem więcej – zaobserwowałem, że te obiekty przemieszczają się chaotycznie, bardzo szybko i są przy tym agresywne, nieprzyjaźnie nastawione, a każdy z nich sprawiał przy tym wrażenie, jakby chciał na mnie zapolować. Wtedy zrozumiałem co może czuć taki np. zając, który wykica sobie z bezpiecznego lasu na otwarte pole wprost przed tyralierę myśliwych, albo pszczoła, która zagapiwszy się przez pomyłkę wleciała nie do swojego ula, ale do gniazda szerszeni.
Nie ukrywam, że wtedy życzyłem wszystkim uczestnikom ruchu, żeby ich szlag jasny trafił ! Czy nie mogli by sobie gdzieś indziej pojeździć ? Muszą akurat tutaj ? Przecież jest środek dnia, więc czemu oni się tu pałętają, zamiast siedzieć w pracy ? Na szczęście po przejechaniu mniej więcej kilometra na horyzoncie pojawiła się stacja benzynowa. Dodatkowo była po prawej stronie, więc nie musiałem się zastanawiać, jak skręcić w lewo żeby mnie ktoś nie rozjechał. Z dużą ulgą zjechałem więc z ulicy i zatrzymałem się na tej stacji.
Zatankowałem do pełna (całe 4,5 litra), wypiłem dwie kawy i ruszyłem dalej. Ponieważ na tym etapie skręcanie w lewo wydawało mi się jakąś abstrakcją to pokręciłem się w kółko po okolicy, przypadkowo trafiając na kilka pustych o tej porze uliczek wyłożonych równym asfaltem. Spędziłem tam jakieś 4 godziny i dzielnie trenowałem jazdę, starając się wyczuć pojazd oraz jego i moje możliwości, a nabrawszy nieco pewności siebie ruszyłem w kierunku domu.
Jazda głównymi ulicami odpadała, ale że dobrze znam miasto bo wcześniej sporo jeździłem na rowerze to udało mi się zaplanować bezpieczną dla mnie trasę i dotrzeć przez Ząbki do domu na Białołęce. Nie ukrywam, że jak dojechałem pod dom to odczułem dużą ulgę.
W ciągu następnych dni codziennie po kilka godzin spędzałem “w siodle” – Białołęka to bardzo przyjazne miejsce do nauki jazdy, bo jest tam dużo bocznych ulic o niezłej nawierzchni i minimalnym natężeniu ruchu. I tak mniej więcej po tygodniu takich ćwiczeń praktycznych (które przeszły bezstratnie, czyli bez żadnej gleby i innych podobnych niespodzianek), zdecydowałem się w końcu na jazdę do pracy. To było spore wyzwanie bo z Białołęki na Okęcie jest ponad 20 kilometrów i to przez miasto, zatem znowu usiadłem z mapą, żeby opracować jak najmniej stresujący wariant trasy. Pierwszy raz był naprawdę trudny, ale po 2 tygodniach nabrałem wprawy, połapałem się w praktycznych aspektach zasad obowiązujących na jezdni, skręcanie w lewo stało się “robialne” i dużo mniej stresujące, a ja nawet zacząłem zwracać uwagę na znaki drogowe i inne takie, w sumie jak mi się wcześniej wydawało, zbędne i psujące widok duperele.
Tak czy siak dosyć długo jeździłem bardzo, ale to bardzo ostrożnie, głównych ulic unikałem jak ognia, a jak nie wiedziałem o co na jakimś skrzyżowaniu chodzi to zjeżdżałem na chodnik i czekałem cierpliwie jak sobie wszyscy pojadą w przysłowiową cholerę i dopiero wtedy ruszałem dalej. Na początku poruszałem się więc bardzo wolno, a kilka przyzwyczajeń “ostrożnościowych” z tamtego okresu zostało mi do dzisiaj.