Kupuję pierwsze 2 koołka
… czyli pierwsze jednoznaczne objawy kliniczne azjatyckiej infekcji, którą przywlokłem z Wietnamu zamiast ptasiej grypy.
Motocyklowego bakcyla złapałem w czasie pobytu w Azji, ale jak to czasami z pomysłami bywa, od pomysłu do realizacji droga bywa daleka. Bakcyl wyraźnie potrzebował dłuższego okresu inkubacji w sprzyjających warunkach.
Od powrotu z Azji minął ponad rok. Pomysł zakupu skutera chodził mi oczywiście cały czas po głowie – oglądałem różne modele, szukałem informacji w internecie, ale wszystko co znalazłem jakoś nie bardzo mi się podobało.
Poza tym potrzebowałem bodźca – była nim przeprowadzka głównej siedziby firmy w której pracuję i zmiana miejsca zamieszkania. Oba wydarzenia nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie i nagle okazało się, że dojazd do pracy z z 6 km wydłużył się do prawie 22. Jak do tego dodać permanentne korki w godzinach szczytu i fatalne połączenia komunikacją miejską, to wyszła z tego komunikacyjna katastrofa, która mnie zmobilizowała do zintensyfikowania poszukiwań alternatywnych środków komunikacji.
W końcu przez zupełny przypadek w czerwcu 2009 zobaczyłem na ulicy zaparkowane takie cudo:
Był to Sachs Madass, pojemność 50 ccm, dostępny w wersji automatycznej i manualnej. Przyznam, że pojazd zdecydowanie wpadł mi w oko – prosta i wyglądająca na solidną konstrukcja, praktyczny brak plastików, przyciągający oko design. Był to mały motocykl, a nie typowy skuter i to zdecydowało.
Następnego dnia ruszyłem zatem na poszukiwanie dealera, którego dosyć szybko zlokalizowałem koło Legionowa, po czym po przygotowaniu “gruntu” w domu (poprzez bardziej intensywne przebąkiwania, że w końcu mam jednak zamiar nabyć jakiś skuter, co spotkało się z komentarzem, że “ojciec to tak sobie chodzi i gada już od roku…”) wziąłem dzień wolny, trochę gotówki w kieszeń i pojechałem go kupić.
Niestety dzień na zakup wybrałem fatalny, bo cały czas lało. Zakup zrealizowałem dosyć szybko i równie szybko doszedłem do wniosku, że: pogoda jest fatalna, nie umiem na tym jeździć, nie mam kasku i odpowiedniego ubrania. Zatem mój wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy wziął górę i zdecydowałem, że jazda w takich warunkach była by zwykłą głupotą. Na szczęście okazało się, że pan dealer ma także biuro w Warszawie i jest skłonny bez-kosztowo tam mi motorynkę dostarczyć. Umówiłem się, że jak tylko załatwię formalności z rejestracją to pojawię się u niego z tablicami i zabiorę pojazd.
Kilka dni zajęło mi załatwianie formalności rejestracyjnych, ubezpieczenie etc. Kupiłem też kask (Schuberth’a bo uznałem, że co jak co, ale mój łeb jest dla mnie na tyle cenny, że nie będę na nim oszczędzał) oraz rękawiczki (bez nich nawet na rower nie wsiądę, a co dopiero na motorynkę). W międzyczasie moja żona wyjechała z synem nad morze, więc miałem trochę więcej wolnego czasu i mogłem swoje niecne zamiary wprowadzić w życie. Wziąłem więc kolejny dzień wolny i umówiłem się na odbiór sprzętu, którego szczęśliwym posiadaczem się stałem.