Hooked on 2 wheels ?
….. czyli infekcja i inkubacja do pierwszych objawów klinicznych, a mówiąc prościej krótka historia o tym, jak to się stało, że ktoś taki jak ja wsiadł na motocykl.
Zacznijmy od tego, że jestem czymś w rodzaju motoryzacyjnego abnegata i przez wiele lat zrobienie jakiegokolwiek prawa jazdy kompletnie mnie nie interesowało, a bez umiejętności prowadzenia pojazdów mechanicznych obywałem się całkiem dobrze. Zanim zrobiłem w końcu prawo jazdy na motocykl (bo na samochód nadal nie mam) to mój wcześniejszy kontakt z motoryzacją w charakterze kierowcy ograniczał się do trzykrotnej próby zdania egzaminu na kategorię B (jeszcze w czasie studiów, oczywiście zakończonej niepowodzeniem), a nieco później wzbogaciłem swoje umiejętności w tym obszarze o prowadzenie traktora przy okazji zbioru jabłek w Anglii i winogron w Kalifornii. Jeździłem wtedy tylko po terenie plantacji więc brak formalnych uprawnień przeszkodą nie był. Poza tym nikt mnie o nie zbyt dociekliwie nie pytał, a traktor prowadzi się dosyć łatwo 🙂
Długo w tym “departamencie” nic się nie działo, zawsze udawało mi się tak zorganizować, że miał mnie kto wozić. Przez dwa lata miałem nawet taką pracę, w której w pakiecie był samochód z kierowcą (jak się później okazało to był jedyny jej plus), a do poruszania się po mieście w celach prywatnych wystarczały taksówki i komunikacja miejska. I pewnie by tak nadal było, gdyby nie wyjazd do Azji w marcu 2008 roku, a konkretnie pobyt na południu Wietnamu.
Trafiliśmy do miasteczka Ha Tien, gdzie praktycznie żaden publiczny transport nie funkcjonował, zatem żeby pozwiedzać okolicę, a później dotrzeć do Kambodży wynajęliśmy 2 miejscowych obywateli wraz z ich skuterami:
Sympatyczni obywatele świadczący nam usługi transportowe byli jak to się drzewiej mawiało wzrostu nikczemnego i jak na europejskie standardy wyglądali dosyć mizernie, a ich skuterki to były typowe chińskie 50-ki. Jeden z nich woził mnie, a drugi mojego kolegę. W trakcie jazdy do Kambodży doszły jeszcze nasze (sporawe) plecaki, przy czym pasażer siedział z tyłu, a plecak (niewiele mniejszy od kierowcy) z przodu. I takim to środkiem transportu zrobiliśmy w sumie jakieś 200 kilometrów, z tego zdecydowanie więcej po drogach, które wedle naszej klasyfikacji można by uznać za polne, albo wręcz za wertepy. Nasi kierowcy jednak doskonale sobie radzili i choć komfort jazdy pozostawiał sporo do życzenia to gleby żadnej nie zaliczyliśmy i zostaliśmy dowiezieni do celu.
Mieliśmy też szczęście, że nie padało, bo miejscowa lessowa gleba w zetknięciu z wodą tworzy bardzo, ale to bardzo śliskie błoto, po którym nawet na 4 kołach trudno się jedzie. Doświadczyliśmy tego już wcześniej, jadąc z Tajlandii do Siem Reap w Kambodży, ale to zupełnie inna historia.
Zatem jak już dojechaliśmy z Ha Tien (Wietnam) do Kampot (Kambodża) i wieczorem zasiedliśmy przy stole na który wjechał befsztyk z importowanej australijskiej wołowiny za całe $10 (bo konsumpcja miejscowej, znacznie oczywiście tańszej wołowiny, wymaga dużo samozaparcia i bardzo mocnych mięśni szczękowych), to w trakcie przeżuwania wyjątkowo smacznego i delikatnego mięsa naszło mnie kilka refleksji:
refleksja numer 1 – wprawdzie tyłek miałem nieco obolały, ręce zdrętwiałe od trzymania się pojazdu, ale sama jazda mi się bardzo spodobała;
refleksja numer 2 – jadąc na jednośladzie wszystko dookoła widać (nie ukrywam, że brak pełnej wzrokowej kontroli nad otoczeniem jest jednym z powodów mojej niechęci do kierowania samochodem);
refleksja numer 3 – skoro miejscowy obywatel ważący niecałe 50 kilogramów i mierzący góra 160 cm, jest w stanie całkiem nieźle poruszać się na skuterku po wiejskich drogach w Azji i jeszcze wozić pasażera z bagażem, to tym bardziej ktoś o nieco większych gabarytach, bez bagażu i bez pasażera, będzie się w stanie poruszać na czymś takim w Europie i po asfalcie;
refleksja numer 4 – nie dosyć, że sama jazda sprawia mi przyjemność to jeszcze będzie to tańsze niż taksówki, nie będę musiał stać w korkach i generalnie będę bardziej mobilny;
refleksja numer 5 – na skuterek nie potrzeba prawa jazdy, więc żeby jeździć nie będę musiał zdawać żadnych egzaminów, a skończywszy studia obiecałem sobie, że “nigdy więcej” bo to stresujące, stres źle wpływa na moje samopoczucie, a poza tym to po co ja mam komuś coś udowadniać, skoro sam najlepiej wiem, co umiem, a czego nie;
Przeanalizowawszy zatem jeszcze kilka innych aspektów (ekonomiczny, ekologiczny, co żona na to powie etc…) wstałem od stołu z mocnym postanowieniem, że jutro także przyjdę do tej restauracji bo befsztyk był wyśmienity, a po powrocie do Polski kupuję sobie skuter 🙂