Samemu czy w grupie ?
Znalazłem na jednym z forów motocyklowych wątek w którym pojawiła się dosyć interesująca dyskusja na temat doboru towarzystwa w podróżach motocyklowych, ale ta kwestia nie dotyczy tylko wyjazdów na 2 kółkach, bo każdy, kto lubi podróżować (i podróżuje) staje przed takim dylematem – jechać samemu czy może podróżować w większej grupie. Wątek ten aktywował u mnie receptor odpowiedzialny za grafomanię, więc postanowiłem coś samemu na ten temat napisać 😉
Sam nie mam specjalnych dylematów z uwagi na spore doświadczenia praktyczne, zweryfikowane w dosyć różnorodnych okolicznościach przyrody i w odległych regionach geograficznych. Wolę jeździć sam, choć rozsądnym towarzystwem nie pogardzę. Jeśli jednak mam jechać z kimś to z jedną osobą, 2 to absolutna ostateczność, a grupy > 3 (wraz ze mną) odpadają, bo moim zdaniem są “niezarządzalne” w żaden prosty sposób.
Swego czasu, zaraz po studiach objechałem sam spory kawałek świata, przy czym decyzja o tym, żeby jechać samemu nie wynikała z jakichś szczególnych przemyśleń lecz z istniejących realiów. Podróże w tamtych czasach (schyłek PRL) były dosyć kosztowne (ze względu na durnowate relacje walutowe), utrudniały je dodatkowo różne biurokratyczne bariery (wtedy już głównie w postaci wiz, których uzyskiwanie wymagało dużej dozy elokwencji i fantazji), od ludzi po studiach oczekiwało się odbycia obowiązkowej służby wojskowej, a następnie podjęcia pracy. Ponieważ miałem nieco inne poglądy na temat tego co chcę (i czego zdecydowanie nie chcę) robić, a przy tym uznałem, że dzielenie się z otoczeniem moimi poglądami (szczególnie w kontekście tego, czego pomimo oficjalnych oczekiwań robić nie chciałem i nie zamierzałem) jest nierozsądne, to dyskretnie załatwiwszy kilka wiz (z dużą pomocą mojego duńskiego przyjaciela Jensa M., któremu jestem za to bardzo wdzięczny), tydzień po odebraniu dyplomu wsiadłem w Świnoujściu na prom płynący do Kopenhagi. Potem była Anglia, USA, Kanada, Meksyk, Gwatemala, Salwador, Honduras, Kostaryka, Kolumbia, Wenezuela, Ekwador, Peru i Brazylia. Po ponad 3 latach włóczęga mi się znudziła, więc wróciłem do Europy i z Anglii przez Belgię, Niemcy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Węgry, Słowację i Czechy wróciłem do Polski.
Cały ten czas jeździłem sam. Owszem, zdarzało się po drodze, że pojawiało się jakieś towarzystwo, ale zawsze na krótko. Po prostu czasami było mi z kimś po drodze, czasami ktoś mi pomagał, czasami ja komuś pomagałem, ale w końcu każdy jechał w swoją stronę. Ot takie chwilowe alianse wynikające trochę z przypadku, a trochę z potrzeby chwili. Tak więc podróżowałem sam, nauczyłem się liczyć tylko na siebie, ale dzięki temu będąc np. na meksykańskiej prowincji czy w wiosce gdzieś w kolumbijskiej dżungli “wsiąkałem” w lokalny “klimat” i nie byłem traktowany jak zwykły turysta. Jak mi się jakieś miejsce podobało to osiadałem tam na dłuższą chwilę i mogłem poznać lokalną społeczność oraz zobaczyć, jak tam naprawdę się żyje. Jeśli podróżuje się w grupie, takie kontakty są w naturalny sposób ograniczone, bo człowiek trzyma się “swoich”. A jak nie ma “swoich” to choćby po to, żeby mieć do kogo przysłowiową gębę otworzyć, trzeba poznać miejscowych.
Poza tym wątpię, żeby gwatemalski czy meksykański autochton chciał do swojego domu zaprosić całą wycieczkę i zaoferować jej gościnę, a samotny “gringo” wzbudzał sporą ciekawość, szczególnie, że był to dziwny “gringo” bo twierdził, że nie jest ani z USA ani nawet z Kanady, więc musiał być z bardzo, ale to bardzo dalekich stron, o których nikt miejscowy nigdy nie słyszał.
“Skąd jesteś ? Z Polski. Polska ? A gdzie to jest ? W Europie. W Europie ? To nie w USA ? Nie.”, następnie już między sobą “Jak nie z USA to musi pewnikiem być z Kanady” – to skrót pewnej wymiany zdań na mój temat, jaka odbyła się w pociągu Ferrocariles Nacionales de Mexico, “mknącym” z zawrotną szybkością około 50 km/h przez jakieś odludzie pomiędzy Tonalą i Tapachulą w stanie Chiapas.
Efektem takich i podobnych dyskusji było często to, że oferowano mi bezinteresownie gościnę w prywatnych domach. Dzięki temu mogłem poznać miejscową kulturę i chłonąć lokalny klimat. Z resztą nie tylko klimat, bo wszelakich napojów i różnego dziwnego ziela był tam dostatek, a miejscowi byli bardzo pomysłowi w wykorzystywaniu różnorakich i wielce intrygujących właściwości lokalnej flory, a i podobno fauny, choć to ostatnie znam tylko z opowiadań.
Jednym słowem do samotnego podróżowania jestem przyzwyczajony i dla mnie ma ono wiele zalet. Po pierwsze nie jestem wtedy od nikogo zależny, zmiana planów nie powoduje kontrowersji bo nie trzeba jej z nikim uzgadniać, nie czuję się za nikogo odpowiedzialny i jeśli ryzykuję (tak jak np. zaryzykowałem podróże po terenach objętych wojną domową w Gwatemali, Kolumbii, a na końcu Bośni i Chorwacji), to ryzykuję tylko moją własną osobą, jak trzeba skądś wiać to łatwiej to zrobić jednoosobowo, jak mi się znudzi jazda to mogę się zatrzymać kiedy chcę i gdzie chcę, czyli “nic nie muszę, choć wszystko mogę”. Dużo łatwiej jest też nawiązać kontakt z miejscowymi.
Oczywiście są i pewne mankamenty podróżowania solo, bo zwykle w towarzystwie jest bezpieczniej, czasami logistyka jest prostsza, bo np. jeden pilnuje gratów, a drugi szuka dogodnego noclegu etc. Poza tym ludzie mają różne przydatne umiejętności, które mogą się nieźle uzupełniać. Te mankamenty można jednak ograniczyć dobrą organizacją i zdrowym rozsądkiem.
Później zdarzało mi się kilka razy podróżować z drugą osobą (Ameryka Południowa, Azja), a nawet raz z dwiema (Ameryka Środkowa). Stąd wiem, że dla mnie w podróży dłuższe towarzystwo więcej niż 2 osób było by dosyć uciążliwe, a być może nieznośne – pojawia się wtedy zbyt dużo rozbieżnych oczekiwań i konflikt gotowy.
◊
Te doświadczenia, nawyki i przyzwyczajenia przeniosłem na podróże motocyklowe – jeżdżę głównie sam, choć np. na Białoruś (pierwsza dalsza wyprawa) wybrałem się z kolegą i wcale tego nie żałuję. Żeby jednak taka wspólna motocyklowa wyprawa była udana, muszą być moim zdaniem spełnione pewne warunki:
a) finanse – sprawa prozaiczna, a jakże często jest przyczyną różnych nieporozumień. Jeśli jedna osoba jest nastawiona na bardzo oszczędne podróżowanie (albo co gorsza jest zwyczajnie skąpa), zaś druga podchodzi do tego swobodnie, to problem gotowy. Warto zatem uzgodnić stanowiska w tej kwestii przed podróżą. Dobrze, jeśli potencjalni towarzysze podróży mają podobne budżety, choć z tym można sobie poradzić przy odrobinie dobrej woli.
Podchodzę do tego dosyć luźno – specjalnie oszczędny nie jestem, zawsze mam sporą rezerwę finansową, lubię się wyspać we względnie komfortowych warunkach i mieć dostęp do ciepłej wody oraz dobrze zjeść. Zatem namioty i kempingi to raczej nie moja bajka, ale jeśli mam ochotę na odrobinę luksusu to z dobrym kumplem mogę się nim bezinteresownie podzielić. To nie zawsze musi oznaczać większe wydatki bo np. w hotelach zwykle płaci się za pokój, zatem czy skorzystam z tego sam czy z kimś to i tak zapłacę tyle samo. Dzielenie kosztów 50:50 jest wprawdzie powszechnie uważane za najlepsze rozwiązanie, ale moim zdaniem to nie zawsze jest rozwiązanie optymalne.
Z drugiej jednak strony dawniej zdarzało mi się w trakcie podróży spać w krzakach, na plaży, na ławce w parku, na dworcu kolejowym, w stodole, oborze, pod mostem, a nawet w jaskini, więc jak bym musiał to bym i takie warunki strawił, ale obecnie tylko na zasadzie wyjątku.
b) styl jazdy – powinien być podobny. Jeśli jeden jeździ bardzo agresywnie, a drugi wręcz przeciwnie to obaj będą się ze sobą męczyć, chyba że są w stanie wypracować jakiś rozsądny kompromis. Zdrowy rozsądek jednak podpowiada, żeby w dłuższe trasy nie jeździć z kimś kto preferuje styl jazdy bardzo odmienny od naszego. Na jednodniowym wypadzie można się dostosować, ale na dłuższą metę takie dostosowywanie się będzie męczące.
Jeżdżę bardzo spokojnie i niezbyt szybko, raczej nie wyprzedzam, chyba że muszę, a jak widzę, że komuś się bardzo spieszy to chętnie mu ustępuję z drogi, więc jak ktoś lubi “zapierdalać” to bym się ze mną męczył w trasie bo ja zdecydowanie zapierdalać nie lubię.
c) preferencje co do nawierzchni i/lub warunków drogowych oraz pogodowych – dla kogoś jeżdżącego na motocyklu typu enduro jazda po szutrze czy leśnym dukcie to przyjemność, podczas gdy ta sama trasa na sportowym motocyklu albo ciężkim cruiserze będzie zwykłą mordęgą. Dla kogoś ubranego w dobre goretexy jazda w deszczu nie będzie dużym problemem, podczas gdy kolega ubrany w perforowaną skórę przemoknie na wylot, a takie wdzianko będzie potem schło kilka dni. Zatem należy to przemyśleć i od razu ustalić jakiego rodzaju trasy będą preferowane, szczególnie jeśli każdy jeździ na innego rodzaju sprzęcie oraz to, jakie warunki pogodowe będą akceptowalne dla wspólnej jazdy uwzględniając osobiste preferencje i posiadany ubiór.
Asfalt, lekki szuter, ubity trakt ziemny ok. Błoto i piach to nie jest mój żywioł, więc tego typu nawierzchni unikam. Jazda w deszczu nie sprawia mi specjalnej przyjemności, ale daję radę, choć jeśli zaczyna padać i mam taką możliwość to szukam miejsca pod dachem dla siebie i motocykla. Preferuję zdecydowanie boczne drogi, jak mogę to omijam trasy tranzytowe i autostrady. Mając do wyboru gorszą nawierzchnię i mały ruch lub lepszą i duży, wybiorę tą pierwszą opcję.
d) plan czy spontan – to też trzeba uwzględnić. Jeśli jeden podróżuje z tabletem, w którym ma elektroniczny kalendarz z planem trasy, rezerwacjami noclegów etc. a drugi ma takie rzeczy w przysłowiowej życi, to będzie problem i z zabawy nici….
Na trasie wyznaję zasadę “spiesz się powoli” i robię częste postoje, a przy tym nie znoszę poganiania. Zatem plan ogólny i owszem, zdarza mi się zrobić, ale nie uznaję żadnego przymusu. Jak jadę na wycieczkę to chcę odpocząć od planów, zegarka i codziennej gonitwy – tzw. “plan” to tylko preferowana w danym momencie opcja, która może się zmienić, a jej zmiana nie powoduje u mnie rozterek na miarę tych, co targały Hamletem. Preferowane dzienne przeloty ~ 400 km, przystanki robię co najmniej raz na 100 km, zwykle nieco częściej. Jak ktoś zaczyna zdanie od “Musimy…” to ma u mnie przechlapane, bo ja w prywatnym czasie nic nie muszę, a tzw. “sens of urgency” uważam za poważną patologię (odchylenie od normy psychiatrycznej), która od pewnego czasu zdaje się szerzyć w światku korporacyjnym. Z drugiej strony jestem bardzo punktualny i nie znoszę spóźnień, więc jak już zdecyduję się na jakieś sztywne plany to wyjadę 2 godziny wcześniej, żeby być na czas. Ale jeśli nie jest to bezwzględnie konieczne to szczegółowych planów nie robię.
Tak naprawdę to kluczem do udanego wojażu jest komunikacja – jeśli wcześniej ustali się reguły gry i przedyskutuje potencjalnie “zapalne” obszary to unikniemy problemów, które mogą zepsuć nam wyjazd.