Danube Gates
… czyli samotny wypad motocyklem wzdłuż brzegów Dunaju.
Plany jak to plany – najpierw się je robi, a potem zmienia. Inna sprawa, że planów nie robiłem po to, żeby się ich kurczowo trzymać. Jeżdżę zazwyczaj sam, zatem nie muszę z nikim niczego uzgadniać. Udało mi się jednak zrealizować przynajmniej ich część. Na przeszkodzie stanęła pogoda, która nieco popsuła mi szyki. A w zasadzie nie tyle pogoda ile moja wygoda – w deszczu jeździć się da, ale dla mnie to żadna przyjemność. Jak muszę to pojadę, ale jak nie muszę to szukam dachu pod którym mogę schować i siebie i moto, a podstawowe założenie każdej mojej wycieczki motocyklowej jest takie, że nic nie muszę, a wszystko mogę – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku 🙂
Nie zobaczyłem Sighisoary, nie przejechałem Transalpiny ani Transfogarskiej, ale kiedyś to pewnie zrobię. Tak czy siak zrobiłem około 3500 km, zobaczyłem sporo i byłem w miejscach, do których normalnie bym nigdy nie dotarł.
[D01] Wyjechałem w sobotę, 1 czerwca 2013. Niestety “na sucho” udało mi się dojechać tylko do Rawy Mazowieckiej. Potem zaczęło padać i to mocno, choć bywały przerwy. Ponieważ nie mam wprawy w jeździe w deszczu, a poza tym tumany wody wzniecane przez mijane ciężarówki powodowały osiadanie na szybie kasku całej masy brudu, która skutecznie ograniczała widoczność, to robiłem częste postoje. Dlatego dopiero około 16:00 dojechałem do Bielska. Tam pogoda była już całkiem dobra, ale że byłem zmęczony jazdą, to postanowiłem przenocować w okolicach Cieszyna. Planowałem nocleg po czeskiej stronie, ale zrobiłem małą rundkę i nie znalazłszy żadnej lokalizacji choćby przypominającej hotel, wróciłem do Polski i przenocowałem w Mercure w Cieszynie. Hotel niezły, ale cena wysoka jak na taką lokalizację.
[D02] Następnego dnia w Cieszynie świeciło słońce, warunki do jazdy były idealne, więc przez Czechy i Słowację (Cadca, Żilina, Prievidza, Żiar, Levice) ruszyłem na Węgry. Niestety na Słowacji znowu lało, więc 2 godziny mocnej ulewy przeczekałem w jakiejś wsi w podłej garkuchni ulokowanej przy drodze. Jedzenie było mało wykwintne, ale przynajmniej motocykl stał pod dachem, a i mnie na głowę się nie lało. Potem pogoda się poprawiła, więc ruszyłem dalej i wczesnym popołudniem wjechałem na Węgry przez most w Esztergom (Ostrzyhom). Jak to mam w zwyczaju, wybrałem boczne drogi i do Budapesztu wjechałem od strony Budy, a następnie wzdłuż naddunajskich bulwarów do autostrady M6, którą pod wieczór dojechałem do Mohacza. Tego dnia zrobiłem najdłuższy jak dotąd mój dzienny przelot czyli około 600 kilometrów.
Mohacs znałem z poprzedniego pobytu, zatem znalezienie noclegu nie było żadnym problemem. W samym centrum, przy przystani promu jest bardzo dobry hotel Szent Janos. Nie jest bardzo tani, ale uznałem, że 13.000 HUF (~ 43 EUR) ze śniadaniem za taki standard nie jest ceną wygórowaną. Wieczorem zrobiłem sobie mały spacer po Mohaczu, zjadłem co nieco i poszedłem spać.
[D03] Następnego dnia rano ruszyłem dalej – miałem zamiar skorzystać z promu, żeby przedostać się przez Dunaj, ale zdaje się, że była jakaś drobna awaria, zatem drogą numer 56 i 55 dojechałem do mostu w Baja, przekroczyłem rzekę i przez Tatahazę oraz Bacsalmas skierowałem się w kierunku Serbii.
Granicę z Serbią przekroczyłem w szczerym polu. Niby to granica Unii, więc spodziewałem się tam jakiegoś ruchu albo aktywności handlowej, a tam nie było dosłownie nic. Dojazd z Bacsalmas do granicy jest kiepsko oznakowany. Jedzie się miejscami przez coś, co przypomina jakiś PGR, a na koniec jest kilka kilometrów całkiem dobrego asfaltu przez szczere pole. Na samej granicy po stronie węgierskiej stały jakieś murowane budynki i wiata, ale po stronie serbskiej był lekko zardzewiały szlaban, kawałek daszku na metalowych podporach, dwa metalowe kontenery i ze cztery psy. Odprawa to formalność, zero ruchu więc trwa to kilka minut. Węgrzy rzucili okiem na paszport. Po stronie serbskiej wyraźnie znudzony pogranicznik wbił mi do paszportu pieczątkę (na moją prośbę) i zajął się czytaniem gazety. Psy były nieco bardziej zainteresowane, szczególnie że na granicy nie działo się kompletnie nic, zatem z nudów dzielnie mnie obszczekiwały.
Zaraz za granicą przywitała mnie tablica informująca o obowiązujących w YU (Jugosławii) ograniczeniach prędkości – sądząc po oznaczeniu mogła pamiętać czasy Marszałka Tito. Asfalt zdaje się też pochodził z tamtych czasów, ale był w całkiem dobrym stanie.
Przez Bajmok, Backa Topolka, Becej, Zrenjanin i Kovacicę ruszyłem w kierunku Panczewa (Pancevo). Trasa dosyć nudna, teren całkowicie płaski, mijane miejscowości raczej bez wyrazu i mało ciekawe. Ale cisza i spokój, ruch niewielki, nawierzchnia niezła, zatem idealne warunki do spokojnej i bezstresowej jazdy. Po drodze w miejscowości Orlovat jest interesujący i nietypowy przejazd przez rzekę Tamis – most typowo kolejowy, ale współdzielony z drogą dla samochodów. Oczywiście lokomotywy mają tam pierwszeństwo.
Plan był taki, żeby przejechać przez Dunaj, przenocować w Belgradzie i ewentualnie poświęcić dzień na zwiedzanie miasta. Niestety w Panczewie z podporządkowanej, na rogu której stała dodatkowo wielka tuja ograniczająca widoczność, wjechał mi pod koła pijany koleś na rowerze. Oczywiście skręciłem w lewo, oczywiście przyhamowałem zbyt ostro i oczywiście zaliczyłem glebę. Całe szczęście, że jechałem wolno. Koleś pozbierał się szybciej niż ja, i jak zdążyłem wstać, postawić motocykl do pionu i zjechać na pobocze, to widziałem kątem oka jak jadąc wyraźnie widocznym wężykiem oddala się z miejsca zdarzenia.
Mnie nic się nie stało poza nieco obolałym kolanem, ale diabli wzięli goreteksowe spodnie (mocne choć niewielkie powierzchniowo przetarcie, nie do naprawienia), a najgorsze było to, że koło przekrzywiło się na lagach. Geometria kierownicy też nieco ucierpiała. Ponieważ mechanika nie jest moją mocną stroną, to już zastanawiałem się nad tym, gdzie tutaj znajdę jakiś serwis, bo z takim skrzywieniem nie da się jechać dalej. Po chwili okazało się jednak, że żaden serwis potrzebny mi nie będzie. Podeszło do mnie 2 wzbudzających już na pierwszy rzut oka respekt miejscowych dżentelmenów ubranych w motocyklowe skóry z logo Harleya. Powiedzieli, że wszystko widzieli, że trzeba bardzo uważać na takich baranów i zapytali czy wszystko w porządku. Na szczęście znam nieco kilka słowiańskich narzeczy i całkiem nieźle rosyjski, więc z komunikacją problemu nie było. Powiedziałem im, że ja jestem cały, ale motocykl nieco ucierpiał i nie bardzo wiem co zrobić.
W odpowiedzi usłyszałem “njama probljema” 🙂 Jeden usiadł za kierownicą, drugi wziął przednie koło między nogi i po kilku sekundach wszystko było wyprostowane, poza lekkim przekrzywieniem kierownicy na obejmach mocujących. Potem popatrzyli na mnie i powiedzieli: “jesteś chyba zdenerwowany, więc nie jedź na razie dalej – zapraszamy na kawę”. Okazało się, że dosłownie 30 metrów dalej w czymś co było chyba prywatnym domem, funkcjonował jakiś miejscowy klub fanów chopperów. Przegadałem z nimi chyba ze dwie godziny, głównie o tym jak się im teraz żyje w Serbii. A żyje się im chyba dosyć ciężko, bo średnie zarobki to gdzieś polowa naszych, a ceny w sumie podobne, choć to co jest lokalnie produkowane, a szczególnie żywność i usługi są jednak znacznie tańsze. Z drugiej jednak strony ceny benzyny, prądu, gazu etc. są europejskie, a przy tym jest spore bezrobocie i gospodarcza stagnacja jest widoczna.
Po tej przygodzie zrezygnowałem z Belgradu – miałem chwilowo dość ruchliwych miejskich ulic, szczególnie po ciemku i w kompletnie mi nieznanym terenie. Zawróciłem więc i pojechałem przez Kovin na Smederevo, gdzie zaraz po przekroczeniu Dunaju zatrzymałem się na nocleg. Przy samej trasie znalazłem całkiem przyzwoity motel (strzeżony parking, basen) – pokój z obfitą kolacją i niezłym śniadaniem kosztował mnie niecałe 25 EUR.
[D04] Rano, po szybkim przeglądzie motocykla w celu identyfikacji potencjalnie niezauważonych wczoraj uszkodzeń (żadnych nie stwierdziłem) podjechałem pod Twierdzę w Smederewie – robi ona spore wrażenie i warto ją zobaczyć.
Następnie wyruszyłem przez Pożarevac do miejscowości Kostolac, gdzie znajduje się stanowisko archeologiczne – dawny rzymski obóz wojskowy Viminacjum. Miejsce ciekawe, ale dojazd fatalny. Oznakowanie kiepskie, jedzie się jakimiś bocznymi drogami wzdłuż płotu olbrzymiego kompleksu lokalnej elektrowni, potem przejeżdża się prawie przez środek parkingu dla pracowników tejże elektrowni, tak więc w pewnym momencie miałem wrażenie, że po prostu źle pojechałem. Jednak tuż za parkingiem pojawił się drogowskaz na Viminacjum. Droga miejscami jest w złym stanie (choć przejezdna). Trzeba też uważać na ruch lokalny bo z przysłowiowego znienacka, może z krzaków wyjechać na drogę jakiś stary fiat czy inny rupieć.
Z Kostolaca drogą 108 pojechałem w kierunku Veliko Gradiste. Warto w miejscowości Zatonje zjechać z drogi głównej i pojechać wzdłuż Dunaju drogą lokalną przez Ostrovo. Nawierzchnia jest dobra, ruch niewielki choć sama droga dosyć wąska. Wjeżdżamy przy tym na teren czegoś, co w zasadzie jest wyspą na Dunaju (Ostrovo), oddzieloną od stałego lądu starorzeczem. Droga wzdłuż Dunaju jest bardzo malownicza. Przed samym Veliko Gradiste po przejechaniu przez kolejną groblę dotrzemy do miejscowości , która wygląda na miejscowy kurort letniskowy. Sporo zadbanych willi, hotele, kilka restauracji, w których można całkiem dobrze zjeść.
Dalej pojechałem przez Golubac wzdłuż Dunaju, docierając do przejścia granicznego z Rumunią w miejscowości Novi Sip. W Golubacu przejeżdżą się przez Twierdzę Golubac położoną na brzegu rzeki. Droga wiedzie przez bramy twierdzy. Jest też parking – samą twierdzę można zwiedzać.
Dalej jedzie się prawie samym brzegiem Dunaju przez Park Narodowy Derdap. Widoki są przepiękne, a nawierzchnia dobrej jakości. Po drodze jest sporo tuneli, na które należy uważać. Nie ma w środku oświetlenia, zatem wjeżdżając z pełnego słońca w tunel w zasadzie na początku nie widzi się nic nawet na długich światłach. Na szczęście ruch jest bardzo mały, ale warto o tym pamiętać szczególnie w przypadku tych dłuższych, gdzie nie widać przy wjeździe końca tunelu.
Przejście graniczne do Rumunii znajduje się na tamie – jest to elektrownia wodna Żelazne Wrota II. Odprawa to formalność. Po serbskiej stronie jest parking, buda z hamburgerami w której można wydać ostatnie dinary i urząd celny. Po rumuńskiej stronie jest urząd celny, którego nawet nie miałem szansy odwiedzić – jak zobaczyli polskie tablice to tylko machnęli ręką żebym przejechał przez kanał CC/CD (dla dyplomatów), tak więc nawet się nie zatrzymywałem.
Dalej jest od razu wjazd na drogę szybkiego ruchu E70. Droga jest nowa, nawierzchnia idealna, ale jest dosyć wąska, ma sporo zakrętów i jest niebezpieczna przez pędzące po niej ciężarówki. Poza tym nie ma gdzie zjechać lub się zatrzymać – jest tylko kilka zatoczek technicznych i kilka bocznych dróg o fatalnej nawierzchni wiodących w góry. Jak ktoś lubi “zapierdalać” to mu się trasa spodoba. Mnie się nie spodobała.
Po drodze, zaraz za miejscowością Varciorova przekroczyłem dawną granicę Austro-Węgier i Rumunii – przestała ona istnieć w 1918 roku po rozpadzie Austro-Węgier i okrojeniu Królestwa Węgier w wyniku podpisania Traktatu w Trianon. Niestety nie bardzo było się gdzie zatrzymać, choć mam lekkiego bzika na punkcie granic i chętnie bym zrobił kilka fotek. Tak czy siak dziś ta okolica wygląda zupełnie inaczej niż sto lat temu bo w wyniku budowy tamy poziom rzeki się podniósł i sporo terenu zostało zalane wodą.
Na odcinku od granicy z Serbią na tamie elektrowni Żelazne Wrota II do miejscowości Orsova nie da się jechać zbyt wolno. Pędzące ciężarówki i samochody na to nie pozwalają – oczywiście pytanie co kto lubi, ale ja zapierdalać nie lubię, więc trasa mi nie przypadła do gustu i z dużą ulgą zjechałem z niej na 67 D w kierunku Baile Herculane.
Droga ta wiedzie wzdłuż doliny rzeki Cerna (Valea Cernei), przez Park Narodowy Domogled. Nawierzchnia jest w średnim stanie, ale przejezdna. Trzeba jednak uważać na dziury, sączącą się z gór wodę (w takich miejscach bywa ślisko) i watahy psów, które mają inklinacje do atakowania jednośladów. Niestety w Rumunii to częste zjawisko – bezpańskich psów jest dużo i można je spotkać nawet w dosyć odludnych miejscach. Niektóre są nastawione przyjaźnie, ale trzeba na nie uważać, bo szczególnie większe grupy bywają agresywne i istnieje ryzyko kolizji, albo tego, że po ewentualnym pogryzieniu będziemy musieli szybko odwiedzić lekarza i zaszczepić się przeciwko wściekliźnie. Nie wolno tego w żadnym razie bagatelizować, bo nawet kontakt ze śliną lub niewielkie ugryzienie niesie za sobą ryzyko zakażenia, a choroba (jeśli się rozwinie) jest w zasadzie w 100% śmiertelna.
Baile Herculane (Herkules Bad) to dawny ekskluzywny kurort, gdzie “do wód” zjeżdżała śmietanka towarzyska z całych Austro-Węgier. Samo uzdrowisko jest jednak znacznie starsze i było znane już w czasach rzymskich. W okolicy są liczne źródła termalnych wód mineralnych, które podobno pomagają na wiele schorzeń. Niektóre są ogólnodostępne. Czy ta woda na coś pomaga to nie wiem, ale kąpiel jest przyjemna 🙂
Miasto jest położone w bardzo malowniczej górskiej dolinie i składa się z 2 części – nowszej, którą zobaczymy zaraz po wjeździe i starszej, położonej w głębi doliny. Część nowsza jest dosyć ruchliwa, sporo ludzi na ulicach, paskudna post-socjalistyczna zabudowa i dużo nowych koszmarków architektonicznych. Znalezienie noclegu nie stanowi problemu – koszt to około 100 lei (niecałe 100 złotych). Pewnie są i tańsze, ale nie chciało mi się szukać zbyt długo. W centrum jest sporo knajp i można w nich całkiem dobrze zjeść. Znalazłem tylko jeden działający bankomat, więc z dostępem do gotówki może być problem. Ogólnie ta część miasta jest brzydka – wygląda jak kiepski komunistyczny kurort z poprzedniej epoki. W głębi doliny znajduje się starsza część miasta – mocno zaniedbana, wiele starych budynków jest w ruinie, ale widać, że niektóre są restaurowane. Można tam zobaczyć sporo perełek XIX wiecznej architektury, szkoda tylko, że wiele jest w kiepskim stanie, ale miejsce jest moim zdaniem zdecydowanie warte odwiedzenia.
[D05] Następnego dnia ruszyłem dalej 67D drogą wzdłuż rzeki Cerna.
Planowałem przejazd Transalpiną, ale ciemne chmury jakie widać było na horyzoncie nie wyglądały zachęcająco. Mapy pogodowe wskazywały na to, że w górach może po prostu lać, zatem biorąc pod uwagę potencjalnie kiepską jakość górskich dróg, moją niską skłonność do podejmowania ryzyka i niechęć do jazdy w deszczu, zdecydowałem, że tym razem sobie odpuszczę zarówno Transalpinę jak i Transfogarską. Ostatecznie zrobiłem niewielką rundkę przez góry i zawróciłem nad Dunaj, by osiąść na nocleg w miejscowości Dubova.
Za Orsovą ruch jest znacznie mniejszy, a droga wzdłuż brzegów Dunaju wiodąca przez Park Narodowy Żelazne Wrota dostarcza wielu wrażeń estetycznych. Po drodze mija się kilka letniskowych wiosek oraz statuję, tfu.. statuę Decebala. Robi wrażenie bo jest duża, a estetyka to rzecz gustu, zatem nie będę jej oceniał….
Ze znalezieniem noclegu nie ma żadnego problemu, choć poza wakacyjnym sezonem czynne są tylko te bardziej “wypasione” pensjonaty, więc na bardzo tani nocleg nie ma co liczyć. Ja zdecydowałem się na pensjonat o wdzięcznej nazwie Melba – Pensiunea Melba. W sumie to o wyborze miejsca zdecydowała dostępność wygodnego miejsca parkingowego dla motocykla, ale nie żałowałem. Tanio nie było (jakieś 200 złotych ze śniadaniem), ale mają Wi-Fi, świetną kuchnię i super widok na Dunaj. Poza tym personel jest sympatyczny, można się po angielsku dogadać, a pokoje są dobrze wyposażone i komfortowe. Sama Dubova, położona nieco dalej to w sumie dziura zabita dechami i nic tam nie ma do oglądania. Planując spacer, z uwagi na szwendające się psy, warto mieć pod ręką kawał solidnego kija, bo kundle bywają uparte i złośliwe.
[D06] Kolejnego dnia trasa wiodła nadal wzdłuż Dunaju. Odcinek Dubova – Coronini jest pełen niespodzianek. Ktoś kreatywny zaplanował tam remonty drogi, mamy zatem kawałki nowiutkiego asfaltu, przeplatane kilometrowymi odcinkami szutru, a w skrajnych przypadkach zwykłymi wertepami, ale trasa jest atrakcyjna widokowo. Po drodze mijamy opuszczoną elektrownię czy też fabrykę, przy której znajduje się blokowisko zamieszkane przez Cyganów. Totalny slums, na szczęście położony dosyć daleko od drogi, ale choć miałem ochotę pstryknąć kilka fotek, to jednak uznałem, że będąc sam na takim odludziu ryzykował postoju nie będę.
Na tej trasie warto pamiętać o tym, że w zasadzie od Orsova/Eselnita do Moldova Veche/Noua nie ma żadnej normalnej stacji benzynowej (była jakaś buda z jednym dystrybutorem, ale chyba oferowała tylko diesla), a na odcinku Dubova – Moldova nie znalazłem też żadnej knajpy czy nawet sklepu. Nawet zastanawiałem się, gdzie miejscowi sie zaoptarują, ale albo jeżdżą do miasta, albo nie mają potrzeby robienia zakupów bo śladół działąlności hanlowej nie zauważyłem. Dopiero w Moldova Veche jest stacja benzynowa i nieco cywilizacji.
Z Moldovy planowałem jechać na północ drogą 57 i 59 przez Timisoarę i Arad, ale w okolicach miejscowości Jebel zobaczyłem przed sobą coś, co mi nie przypadło do gustu. Horyzont z każdym kilometrem drastycznie ciemniał i w pewnym momencie stał się czarnofioletowy. Widać było, że nad Timisoarą przechodzi burza i to solidna, za to za moimi plecami, na południu, świeciło słońce. Niewiele myśląc zawróciłem więc do Moravity i przez Vatin wjechałem znowu do Serbii, kierując się na Belgrad. Z internetu wieczorem dowiedziałem się, że nad Timisoarą było solidne oberwanie chmury i miasto zostało wręcz zalane, zatem decyzja o zmianie trasy okazała się słuszna.
Granica w Vatin to kolejne zaskoczenie. Po stronie rumuńskiej resztki opuszczonej stacji benzynowej i jakiegoś motelu po jednej stronie, oraz restauracji po drugiej stronie drogi. Wszystko zarośnięte krzakami. Zero handlu, zero ruchu. Martwa strefa. Nie wiem z czego to wynika – może okoliczny naród jest mało handlowy ? Na samej granicy trochę więcej życia – jakiś bufet i kantor, ale po serbskiej stronie. Generalnie w tych okolicach widać nadal to, że w Rumunii była kiedyś wielka bieda, a w byłej Jugosławii dobrze się żyło. Jugosławii wprawdzie już nie ma, Serbom żyje się ciężko, ale nadal ogólne wrażenie jakie odniosłem było lepsze niż po drugiej stronie granicy, w Rumunii, choć sporo unijnych pieniędzy tam wpompowano.
Dzięki kolejnej ulewie miałem okazję dłużej pogadać z autochtonem – zatrzymałem się koło lokalnej pizzerii, sympatyczny właściciel jak zobaczył że zaczyna poważnie lać, to pozwolił mi wstawić motocykl do knajpianego ogródka pod parasol, a że klientów innych nie było to się w końcu dosiadł i przegadaliśmy prawie dwie godziny. O czym ? O polityce, życiu, historii, pogodzie, urokach jazdy motocyklem i wielu innych rzeczach, ale głównie o tym jak się żyje u nas i jak się żyje u nich. Lekko nie mają, bo średnia płaca tam to mniej więcej połowa naszej, a ceny niewiele niższe od naszych albo bardzo podobne.
Odcinek Moldova – Moravita to trochę górek i sporo zakrętów. Przed Moravitą robi się płasko i nieciekawie i tak jest aż do Belgradu, do którego wjechałem pod wieczór. Przejazd przez miasto był dla mnie dosyć stresujący – oznakowanie słabe, więc jechałem na “azymut”, duży, dosyć chaotyczny ruch, zatem z ulgą wyjechałem z miasta i zatrzymałem się na kolejny nocleg w Batjanicy. Tym razem miejsce było dosyć podłe – jakiś przydrożny motel w nieciekawym otoczeniu, ale byłem zmęczony więc nie wybrzydzałem. Tanio, bo jakieś 60 złotych, za to mieli dobre jedzenie.
[D07] Batjanica – Lorinci – mało ekscytujący odcinek, głównie autostradami. W Serbii autostrada jest płatna, ale to są jakieś grosze. Ruch niewielki, nawierzchnia dobra, choć widać, że pamięta lepsze czasy. Po drodze lało przez prawie godzinę, stanąłem więc pod jakimś wiaduktem i ulewę przeczekałem. Przejście graniczne z Węgrami to formalność. Węgierska autostrada jest dużo lepsza – też płatna, ale w formie winiety, którą można zakupić zaraz przy granicy. W okolicach Budapesztu bardzo intensywny ruch wylotowy – dopiero potem zorientowałem się, że ludzie wiali przed falą powodziową na Dunaju, (która następnego dnia zalała centrum miasta) bo na wyjazdach z centrum były olbrzymie korki. Za Budapesztem zjechałem z autostrady w kierunku granicy słowackiej i w małej wiosce Lőrinci zatrzymałem się na nocleg w małym motelu.
[D08] Lőrinci – Kraków – rano po śniadaniu pojechałem do Holloko. To stara wieś, zachowana w oryginalnym stanie i wpisana na listę UNESCO. Potem trasa wiodła przez słowackie górki. Jechałem raczej bocznymi drogami i niezbyt szybko, zatem dopiero po południu dotarłem w okolice Krakowa. Jak bym się zaparł to pewnie w tym samym dniu bym do Warszawy dojechał, ale zwyczajnie mi się nie chciało 🙂
[D09] Kraków – Warszawa. Typowy przelot, bez zwiedzania. Za Kielcami dłuższy postój na obiad (lało, więc sobie przeczekałem pod dachem, a miły Pan restaurator pozwolił mi także zaparkować motocykl pod parasolem, żeby nie mókł). Do samej Warszawy dojechałem suchy i na czystym motocyklu, żeby się o mało nie utopić w olbrzymiej kałuży w okolicach Okęcia. Z kałuży wyjechałem z wodą w butach – ja i moto ubabrani w błocie. Nie wiedziałem, że tego dnia w Warszawie była masakryczna ulewa, na Trasie Toruńskiej potopiły się samochody i w mieście panował ogólny chaos. Przez miasto przejechałem bocznymi ulicami, które dawniej wybierałem jeżdżąc na skuterze ze względu na mały ruch. Jak się potem okazało, miałem szczęście wybierając taką trasę, bo wszystkie główne ulice były zakorkowane ze względu na zalaną Trasę AK.
Podsumowanie: 9 dni, około 3500 kilometrów, średnie spalanie na poziomie 3,3 – 3,4 l/100 km. Średnie dzienne przeloty ok. 300-350 km, najdłuższy około 600 km.
Jak chcesz pooglądać zdjęcia to kliknij na obrazek poniżej: