Robię prawo jazdy
… a w zasadzie próbuję je zrobić i średnio mi to wychodzi.
Szkołę jazdy wybrałem w oparciu o informacje z internetu, ale zdecydowały względy logistyczne – wybrałem taką, do której na zajęcia teoretyczne mogłem dojechać bezpośrednio z okolic mojego biura pociągiem. Jak się potem okazało, wybór był trafny. Szkoła okazała się dobra, a instruktor wyjątkowo cierpliwy, zatem z czystym sumieniem mogę polecić innym: Easy Rider Motorcycles School
Kurs, a właściwie jego część teoretyczną zrobiłem w zimie. Łatwizna, ale jak ktoś wcześniej nie miał żadnego prawa jazdy to w sumie można się nawet czegoś ciekawego dowiedzieć jeśli się chce. Zdaje się, że większość ludzi ma to w nosie, bo z zajęć na zajęcia frekwencja dramatycznie malała. W końcu zrobiłem test wewnętrzny, zaliczony za pierwszym razem – nie trzeba wcale uczyć się tych pytań na pamięć. Można je było zrobić na chłopski rozum, może za wyjątkiem kilku, do których rzekomo prawidłowe odpowiedzi przeczyły logice formalnej. Podstawowy problem, który w tych testach występuje to mylenie pojęć “można” i “wolno”. To kompletnie dwie różne rzeczy bo na ulicy jednokierunkowej jak najbardziej można jechać pod prąd, ale nie wolno. Inna sprawa, że 98% społeczeństwa nie rozumie tej różnicy, więc nie ma się co dziwić autorom pytań testowych.
Nadeszła w końcu długo wyczekiwana wiosna i rozpocząłem jazdy. Najpierw oczywiście plac i pierwsze próby na manualnej 125-ce. Niby nie powinno być problemu, bo przecież jeżdżę, ale dla mnie to masakra – przyzwyczajony do automatu zwyczajnie nie umiem czymś takim ruszyć bo zaraz cholerstwo gaśnie. Niestety wyłazi mój (zdaje się, ze wrodzony) deficyt koordynacji ruchowej. Po kilku godzinach męczarni (średnio na 10 prób 8 było nieudanych) instruktor lituje się i dostaję 250-kę. Uff, jaka ulga. Rusza się dużo łatwiej, choć bez rewelacji. Zastanawiam się po kiego licha ludzie się tak męczą, przecież automatyczne skrzynie biegów już dawno wymyślono.
Na placu idzie mi jako tako, ale dalej szarpię się ze sprzęgłem i ruszanie jest cały czas problematyczne. Najgorzej jest pod górkę, bo tu znowu trzeba kombinować dwiema rękami naraz i jeszcze nogą (hamulcem tylnym). W końcu wyjeżdżam na miasto – w ruchu idzie mi nieco lepiej. Może dlatego, że skupiam się na jeździe, a nie na tym, co mi może się nie udać ?
Pod koniec czerwca 2010 kończę kurs i otrzymuję stosowne kwity. Mam jednak nadal nieodparte wrażenie, że nic nie umiem.
Z kwitami w ręku idę do WORD-u na Odlewniczej i tutaj pierwsza niemiła niespodzianka bo stałą trasę diabli wzięli. Jakiś urzędas wymyślił, że od 1 lipca 2010 w Warszawie nie będzie stałej trasy egzaminacyjnej, rzekomo z powodu robót drogowych i utrudnień w okolicach Trasy Toruńskiej. A żeby go chudy byk przeleciał, patałach jeden w ząbek czesany ….
Zapisuję się na egzamin, teorię zdaję za pierwszym razem, ale z praktyką mi nie wychodzi. Próbowałem trzy razy i trzy razy nie zdałem:
raz pierwszy – plac zaliczony, choć nie do końca idealnie, za to przy wyjeździe na Odlewniczą skręcając w lewo przecinam linię ciągłą i na tym egzamin się kończy. Pusta ulica, ani z lewej, ani z prawej nic nie jedzie to po jaką cholerę mam cudować ze skrętem prawie po bokach kwadratu, jak mogę płynnie po okręgu ? No ale jak widać choć mogę, to mi nie wolno, bo według Pana Egzaminatora przejechanie po białym maziaju namalowanym na asfalcie na kompletnie pustej ulicy to jest jakieś gigantyczne zagrożenie. Ciekawe tylko dla kogo ? Bo dla mnie zagrożeniem była by próba ostrego skrętu. To jakiś kompletny idiotyzm, no ale to oni tutaj ustalają zasady. Nie ukrywam, że później korciło mnie, żeby w nocy zamazać czarną farbą kawałek tej kreski i sobie oraz innym skręcanie ułatwić. Moim zdaniem ta linia ciągła jest tam tak namalowana tylko po to, żeby z ludzi pieniądze za kolejne egzaminy wyłudzać.
raz drugi – tym razem nawet z placu nie wyjechałem. Poszło o tzw. hamowanie awaryjne, a konkretnie o to, że za wolno jechałem. Problem w tym, że jak ktoś mi każe rozpędzać się jadąc prosto na drzwi do garażu i oczekuje, że mając przed sobą twardą przeszkodę będę się rozpędzał, to moim zdaniem jest zwyczajnie głupi. Nikt normalny, kto nie zamierza np. popełnić samobójstwa, nie będzie się rozpędzał jadąc prosto w ścianę, a ja mam wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy i każe mi on takie głupie polecenia ignorować. Jak by tam stał stóg siana, albo było otwarte pole to co innego, ale w zamknięte drzwi garażu to ja rozpędzał się nie będę. Niech sobie takie “zadania” realizują Ci co je wymyślili.
raz trzeci – tym razem prawie się udało. Niestety pod sam koniec kazano mi skręcić w lewo w miejscu, gdzie sam bym nigdy w lewo nie skręcał bo jest to miejsce wysoce niewygodne, a jadąc kilkaset metrów dalej można spokojnie zawrócić i w tą samą ulicę skręcić już komfortowo. Ostateczne jak ja prowadzę to jadę tam gdzie mi pasuje, więc nie muszę na siłę skręcać tam, gdzie mi to nie pasuje. W sumie to sam skręt nie był może takim dużym problemem, ale oczywiście w tym stresie motocykl mi zgasł, ruszenie zajęło mi chwilę i zrobił się przy tym mały zator. Pan egzaminator uznał, że to było kolejne zagrożenie i przerwał egzamin. Tyle, że owo zagrożenie było spowodowane decyzją Pana egzaminatora, a nie moją.
Oczywiście za każdym razem oblano mnie zgodnie z wytycznymi. Formalnie nie było się do czego przyczepić. Ale patrząc na to zdroworozsądkowo, to było to kompletnie bez sensu, bo w żadnym przypadku nie stworzyłem realnego zagrożenia w ruchu. Teoretycznie też takie oblane egzaminy powinny mnie skłonić do doszkolenia się, ale jedyne do czego mnie skłoniły, to do tego, żeby poważnie przeanalizować cały proces egzaminacyjny i zoptymalizować go tak, żeby zwiększyć sobie szanse powodzenia. Prawda była bowiem taka, że prawo jazdy było mi potrzebne do tego, żeby legalnie wsiąść na motocykl i legalnie SAMEMU nauczyć się prawidłowo (albo przynajmniej dostatecznie) jeździć. Doskonale bowiem wiedziałem co robię źle i po prostu musiałem to na spokojnie, w swoim tempie i najlepiej bez świadków oraz komentatorów opanować. Żeby zaś to zrobić legalnie, potrzebne mi było prawo jazdy.
Zacząłem więc dosyć mocno kombinować, jak tu sobie życie ułatwić (bo jednak zaparłem się, że tym razem to prawo jazdy zrobię – nie było więc kwestii “czy” ale “jak”). Rozważałem przy tym różne opcje, włączając w to wyjazd na Ukrainę, do Czech albo wręcz Ekwadoru, ale w końcu rozwiązanie okazało się znacznie prostsze, tańsze i zupełnie legalne – wystarczyło zmienić miejsce egzaminowania na takie, gdzie egzaminatorzy nie są nastawieni na oblewanie za byle pierdoły. A nie są bo zwyczajnie im się to nie opłaca. Okazuje się bowiem, że są w Polsce takie miejsca gdzie ośrodki egzaminacyjne tworzą istotną lokalnie liczbę miejsc pracy i wiele osób żyje z tego. Zatem nie wolno klienta zbytnio zniechęcać, bo nie przyjdzie, a jak nie przyjdzie to interes się popsuje i miejscowa gospodarka ucierpi. W Warszawie mają to w nosie, albo wręcz w przysłowiowych czterech literach – duże miasto, dużo chętnych, kasa płynie szerokim strumieniem, zatem jeden w lewo czy w prawo nie robi różnicy, ale Warszawa to nie cała Polska. Jak te miejsca zidentyfikować ? Wystarczyło popatrzeć na statystyki zdawalności. Prym w nich wiodła Ostrołęka i Łomża.
Pomijając względy biznesowe o których wcześniej pisałem, są to miasta dosyć małe, o relatywnie niewielkim natężeniu ruchu, bez tramwajów, rond i kilku innych utrudnień. No i dla motocykli mają stałe trasy, a na egzamin (pierwszy lub kolejny) czeka się kilka dni, a nie kilka tygodni.
W moim przypadku rozwiązaniem okazała się Łomża – pomysł podsunął mi znajomy, który właśnie tam zdawał. Raz wprawdzie oblał, ale za drugim razem zdał, a kolejny egzamin miał dwa dni po pierwszym podejściu. Szybko, miło i sprawnie, egzaminatorzy sympatyczni, nie czepiają się pierdół, zwracają uwagę na rzeczy istotne i widać, że nie zależy im na oblewaniu zdających.
Niewiele więc myśląc, załatwiłem sobie 5 godzin jazd doszkalających (obowiązkowe po trzykrotnym oblaniu), złożyłem wniosek o przesłanie dokumentacji z Warszawy do Łomży, a moje papiery z upoważnieniem wysłałem do “Pana Stasia” w Łomży, który załatwił mi termin oraz kilka godzin jazd na miejscu w celu zapoznania się z trasą.
I tak pewnego pięknego letniego dnia wsiadłem na swoją motorynkę i pojechałem na niej do Łomży zdawać egzamin. Wprawdzie dla Madassa była to spora odległość, ale uznałem, że dzięki temu na miejscu będę mógł sobie przejechać sam trasę egzaminacyjną. Na miejscu najpierw skorzystałem z dodatkowych jazd z instruktorem. Przejechaliśmy trasę ze 4 razy i zrobiłem parę rundek po placu, a późnym popołudniem wsiadłem na Madassa i zrobiłem trasę egzaminacyjną samemu chyba z 16 razy. Jak więc można się domyślać, pod koniec znałem na pamięć wszystkie znaki, przejścia dla pieszych, skręty i dziury w jezdni.
Egzamin miałem następnego dnia rano. Była to sobota. Najpierw teoria (bo od poprzedniej minęło ponad pół roku) – zdana bezbłędnie. Zajęło mi to 15 minut, ale obok mnie siedział prawdziwy “Memory Man”, który wyszedł zdaje się po 3 minutach i egzamin zaliczył.
Zdecydowana większość zdających była z poza Łomży. Następnie plac – nie było idealnie (sam miałem tego świadomość), ale w granicach dopuszczalnych się zmieściłem. A na końcu miasto – po wczorajszych rundach była to czysta przyjemność. Znając trasę mogłem się skupić na jeździe, a nie na tym co mi ktoś gada do ucha. Jak dojechaliśmy z powrotem do WORD-u to Pan Egzaminator powiedział: “Na placu nie było idealnie, popełnił Pan kilka błędów, ale chciałem zobaczyć jak Pan sobie radzi w mieście. Zdał Pan.”
Ufff… alleluja, w końcu się udało 😮
Ale teraz to się dopiero zaczną schody bo trzeba wsiąść na prawdziwy motocykl i nauczyć się jeździć, ale przynajmniej będę mógł to zrobić legalnie i sam….